RYBIE OKO - strona domowa
ZDJĘCIA FILMY
RYBIE OKO - strona domowa
ENGLISH VERSION
Linia Krokusa

KAZACHSTAN
URAL
MONGOLIA
MORSKIE
SZWECJA
AUSTRALIA


Wszystkie Na ryby

Hit  Uralskim szlakiem - cz.2

Autor: Dariusz Żbikowski
Temat: Wyprawy
Data:04.11.02 10:59
Ocena:7.7  (37)
Czytano:11438

powrót do części pierwszej

Ranek przywitał nas lekkim mrozem. Wygrzebujemy się ciepłych śpiworów, szybkie śniadanko i każdy pędzi montować kije, każdemu spieszno sprawdzić, co pływa w rzece pod bokiem. W międzyczasie żegnamy się z „generalicją”, oni pakują się na pontony i odpływają, mamy spotkać się ponownie dopiero gdzieś w dole rzeki, w dniu odlotu. Zanim kije zostały zmontowane, z rybiego rozpoznania wraca Sasza. Rozpoznanie dodaje wszystkim podwójnego animuszu, bo Sasza w tą godzinkę złowił kilkanaście pięknych lipieni.





Uzbrojeni jesteśmy "po zęby"

Chłopaki uzbrojeni już po zęby biegną za nim. Mnie niestety znowu choróbsko zwala z nóg i w podłym nastroju zostaję w namiocie. To niesprawiedliwe, myślałem sobie, mieć pod bokiem dziewiczą pełną ryb rzekę i akurat wtedy chorować. Koło południa samopoczucie jednak poprawia mi się na, tyle, że wyłażę i uzbrajam wędkę. Oczywiście muchówkę. Gwoli informacji podam, że zdecydowałem się użyć Avid-a AF968 z pływającym sznurem, końcówką tonącą, przyponem Invisiline 0,23. Dobór much zajął mi nieco więcej czasu, ale ostatecznie, ze względu na możliwość kontaktu z siomgą decydowałem się na używanie streamerów. Może zresztą nie tylko z tego powodu, chyba jestem jednak zwolennikiem większych przynęt. Dla wyjaśnienia podam, że Siomga to tamtejsza nazwa łososia.

W międzyczasie przez obozowisko przewija się Mirek, który zdążył już zaliczyć swe pierwsze lipienie. Pakuję się do wody zaraz przy obozie, mając na uwadze fakt, że jednak całkiem sprawny nie jestem i lepiej gdyby mnie ktoś zauważył jakbym miał „samoistnie spłynąć” rzeką :))).

Woda... przepiękna, niewyobrażalnie krystalicznie czysta, piękne kamieniste dno, głębokość jakieś 0,5 - 0,1 m. Uciąg rzeki bardzo duży. Rosjanie zalecają mi poszukiwanie ryb za kamieniami i w obszarze wolniejszej wody. Czyli... całkiem normalnie :). Zaczynam łowić, macham, macham i... nic. Uszedłem już spory kawałek w dół rzeki a ryb ani widu ani słychu. Czyżby jakoś specyficznie stały, a może to wina streamera. Zmieniać? Przypomniało mi się, co Mirek powiedział mimochodem, przechodząc przez obóz, że gdzieś przed następnym zakrętem miał brania. Zatem decyduję się tam pójść, trudno najwyżej „spłynę”. Faktycznie tuż przed zakrętem piękna, głębsza rynna. Trudno chyba o lepsze miejsce, typowe lipieniowisko. Woda, wchodząc w zakręt spada z 20cm głębokości w przybrzeżny 1,5 m dół długości jakiś 5m, z boku, od drugiej strony w tę samą rynnę wpada spory strumień nurtu. Staję nieco powyżej wypłycenia, rzut jeden, pusto, drugi, pusto. Co jest? Przecież, jeśli są, to muszą tu być! Znaczy... coś im się niezbyt muszka podoba. Rozpoczynam przegląd swych streamerów, innych much zresztą nie zabrałem. Ósmą, a może dziewiątą wypróbowaną w kolejności jest brązowy madler z pomarańczowym, puszystym odwłokiem. Rzut i dosłownie w tym samym momencie, co mucha dotyka wody następuje atak. Zacięcie wykonuję w tempo i to oczekiwane uczucie, znane każdemu, przypada mi w udziale. Miły ciężar ryby na drugim końcu. Ciężar, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Po kilku chwilach holu nadchodzi zwątpienie w początkowe typowanie ryby jako lipienia i zaczynam skłaniać się ku stwierdzeniu, że to raczej musi być łosoś. Albo ryba jest tak potwornie silna albo ja taki słaby. Usiłuję wyprowadzić ją w kierunku wypłycenia, tam jednak nurt zdwaja jej siłę. Po jakiś 5, a może 10 minutach widzę ją wreszcie, to jednak lipień. Piękny, wielki Kardynał. Ponieważ nie mam podbieraka walczę z nim jeszcze ładną chwilę. W końcu biorę go do ręki, przyglądam się przepięknemu ciemnemu, stalowo-brązowemu ubarwieniu, z niesamowitą tęczą na płetwie grzbietowej, daję mu buzi na drogę, proszę go tradycyjnie by sprowadził dziadka, i puszczam wolno. Wierzcie mi, tak pięknego lipionka nigdy nie widziałem. Był bajecznie ubarwiony.

Wracam się, zajmując ponownie stanowisko powyżej napływu. Pierwszy rzut i sytuacja powtarza się. To prawie kopia poprzedniej. Tylko lipień nieco mniejszy. Holuję i wypuszczam. Wracam na stanowisko ponownie i łapię identycznie trzeciego. Walczy podobnie wściekle jak pierwszy. Wszystkie „idą” w tę samą pomarańczową muchę, którą mam na skoczku. Zmieniam kilkakrotnie muszki prowadzące, ale, co ciekawe, hariusy wcale nie są zainteresowane innym kolorem!?!? Mają tylko jeden cel, pomarańcz. Ten działa na nie obezwładniająco. Zaczynam się także zastanawiać ile ryb można wyjąć z 5 m wody. Przekonuję się o tym dość szybko. Naprawdę dużo. Ten fakt szokował mnie zresztą długo, przez cały czas pobytu na tej rzece.

Po dziewiątym, bądź dziesiątym, złapanym lipieniu byłem już tak zmęczony walką i holami, że postanowiłem wrócić do obozu. Poczułem wtedy także, w kościach i płucach to, co było przyczyną mej choroby. Grypka się wylęgła. Nawet mnie ten fakt ucieszył. Wreszcie wiedziałem, o co chodzi i jak z tym walczyć. Antybiotyki także miałem w zanadrzu. Z doświadczenia zaś wiedziałem, że jak się już coś wylęgnie to odpuszczają mi inne „sercowe” efekty. I faktycznie do końca wyprawy walczyłem już tylko z katarem, bólem kości i słabszą kondycją.

Jak się potem okazało pierwszy złowiony lipień był na pewno mym największym na tej wyprawie. Nie zmierzyłem go niestety, ale myślę, że „przebił” wszystkie kolejne. Te kolejne zwykle mieściły się w przedziale 35-50cm, choć widziałem takie i po 60cm. Wydaje mi się, że mniejszego niż 35 cm nie zdarzyło mi się tam złapać. W następnych dniach zaczęliśmy je już mierzyć. Nasz złapany rekord ostatecznie miał 50 cm, konkurencyjny, Rosjan 55cm.

Podsumowanie dnia dokonane przy ognisku wypada bardzo dobrze. Wszyscy są zadowoleni, każdy złapał po kilkanaście lub wręcz kilkadziesiąt lipieni. Zdecydowana większość powyżej 45 cm. Ogólne zadowolenie. Jak się okazuje brały równie dobrze na nimfy jaki i na zdecydowanie mniejsze od streamera, mokre muchy. Nieco słabiej brały na suchą, choć wieczorem zaczęły ją wyraźnie zbierać.

Idziemy szybko spać, trzeba następnego dnia wstać wcześnie, spakować się i rozpocząć spływ. Ranek budzi nas znacznie cieplejszy niż poprzedniego dnia. To dobrze, spływać będzie o wiele przyjemniej. Pakujemy się sprawnie na cztery pontony. Nieco tylko sceptycznie patrzę na ilość bagażu i wielkość pontonów. Szczególnie sceptycznie przyglądam się jednemu z nich, który, choć największy, gumowe dno przykryte ma dodatkowo drewnianą podłogą. Nie przyszło mi jeszcze wtedy jakoś do głowy, że dla Rosjan to pierwsze większe doświadczenie w organizacji spływowo-wędkarskiej imprezy. Chyba troszkę zbytnio im zaufaliśmy. Mimo sporego doświadczenia kajakarskiego, sam popełniam, jak się niebawem okaże, także spory błąd dość niechlujnie się pakując. To chyba wina, jak dziś myślę :), umysłowego osłabienia grypą. W każdym bądź razie wyruszamy. Sasza z Pawłem mości się w jednym, w drugim Fiedia, w trzecim Mirek, w czwartym Aleksander, Karol i ja.


Niby, tym mamy płynąć po górskiej rzece


Ruszamy. Początkowo jest dość spokojnie. Rzeka płynie dość szeroko i jedyne problemy sprowadzają się do nadążenia z opłynięciem wystających z wody kamieni. Z chwili na chwilę rzeka staje się jednak coraz bardziej agresywna. Spienione bystrza i coraz większe progi stają się normalnym standardem. Nasz, przeciążony 3 osobami i bagażem ponton okazuje się zbyt mało sterowny. Woda regularnie przelewa się górą. Z niepokojem zaczynam przyglądać się rosnącemu poziomowi wody wewnątrz pontonu. Tym bardziej, że na samym dnie pontonu leżą właśnie moje rzeczy. Tam także zostało umieszczone całe wyposażenie fotograficzne Karola. On także przygląda się przybierającej wodzie z niepokojem. Aparatom na zdrowie to chyba nie wyjdzie. Po kolejnych zakrętach jestem już pewien, że to nie tylko woda przelewająca się górą. Musimy mieć sporą dziurę. Mobilizujemy Aleksandra by dobić do brzegu. Dobicie nie jest takie łatwe. Pełen wody ponton utracił już całkiem jakąkolwiek sterowność. W zasadzie płyniemy już tam, gdzie nas woda poniesie. Skóra zaczyna mi coraz bardziej cierpnąć. W końcu to górska rzeka o temperaturze wody nie przekraczającej jakiś 5 stopni. Lepiej nie myśleć... tfu, tfu, odpukać.

Dobijamy akurat w miejscu gdzie pozostała część ekipy także postanowiła zrobić odpoczynek. Pobieżne badanie wykazuje nie tylko jedną dziurę, ale wręcz kilka poważnych. Dno pontonu to sitko. Moje przypuszczenia, co do drewnianej podłogi pontonu okazały się słuszne. Sama guma „poddaje się” podczas napływania na przeszkody, jeśli jednak drzewo jej na to nie pozwala to po prostu... dziurawi się.

Już wiem, że wszystko będę miał mokre. Zastanawiam się tylko na ile dobrze spakowałem się. Torba ze sprzętem wędkarskim i innymi podręcznymi duperelkami typu leki, papierosy, ciasteczka itp. jest totalnie mokra. Worek ze śpiworem i ciuchami także, ale przecież „po spływowemu” spakowałem rzeczy w dodatkowe worki foliowe. Zdaję sobie jednak sprawę, że zbyt porządnie tego nie zrobiłem. Karol jest również mocno przestraszony kąpielą swych aparatów.

Trzeba przepakować pontony. Nasz pozostaje pusty prawie pusty. Rzeczy lądują na pokładzie pontonu Saszy i Pawła. Jednak Paweł się tam już wtedy nie zmieści, musi, więc płynąć z nami. Będzie, zatem wesoło, cztery osoby w dziurawym niewielkim pontonie płynące górską rzeką.

W międzyczasie Fiedia odnajduje na brzegu coś wyjątkowego. Roślinę, zwaną tu „złotym korzeniem”. Różaniec górski (Rhodiola rosea), bo o niej mowa, zwana też inaczej „żeńszeniem”. To roślina o wyjątkowych właściwościach leczniczo wzmacniających. Wybitnie ceniona w okolicy. Dość szybko robimy żniwa, a właściwie to robią je Rosjanie, bo my mamy nieco kłopotów z jej rozpoznawaniem. Trzeba umieć wypatrzyć ją schowaną prawie całkiem pod ziemią. W sumie zbieramy ładnych parę kilo cennego korzenia.


Odpływamy. Pierwszy ma płynąć Sasza, potem my, Mirek i na końcu Fiedia. Po przymiarce czterech osób do pontonu, Karol decyduje, że jednak chyba będzie lepiej jak pójdzie brzegiem. Nie udaje się na odwieść go od tego zamiaru, bierze wędkę w garść i rusza pieszo ze śpiewem na ustach. Płyniemy teraz w trójkę z Pawłem i Aleksandrem, zatrzymując się regularnie, co pewien czas, by wybrać wodę i dać czas Karolowi na dogonienie nas brzegiem. Wolimy mu się przyglądać, w końcu to tajga i nieco zwierzątek czasami się gdzieniegdzie przechadza. Humor mu już się nieco poprawił i maszeruje zadowolony. Tego bezpośredniego kontaktu z przyrodą, w trakcie spaceru, nawet mu zazdroszczę.

Po kolejnym dłuższym, bo jakimś dwu kilometrowym bystrzu, gdzie o dobiciu do brzegu marzyć nawet nie można było, tracimy z nim kontakt wzrokowy. Zatrzymujemy się najszybciej jak tylko można. Oceniamy, że potrzeba mu jakieś 20 minut by nas dogonić. Mija pól godziny, mija godzina... Karol zniknął. Na szczęście wiemy, że gdzieś tam z tyłu za nami był jeszcze Fiedia. Ale jego też nie ma. Zaczynamy się niepokoić, zniknęli obaj. Tłumaczymy sobie, iż zniknął pewnie, dlatego, że daliśmy mu iść z wędką. Pewnie gdzieś sobie postanowił połowić, a Fiedia pewnie czeka aż skończy. Niestety my wędek nie mamy na pontonie, zostały przepakowane, więc jesteśmy podwójnie źli. Jedynie Aleksander ma wędkę i decyduje się, w oczekiwaniu, połowić.

Mam okazję przyjrzeć się jego technice łowienia. Jest nadzwyczaj ciekawa. Kij 5-6 m uzbrojony w żyłkę 0,35, doskonale widoczny wielki biały spławik typu „bombka” (dosłownie wielkości pięści dziecka), obciążeniem jest mormyszka, na haku której dodano czerwonego robaka. Technika to przepływanka z przytrzymywaniem. Podczas przytrzymania mormyszka daje efekt „błysku”, robak to nęcące mięsko a spławiczek jak się okazuje za chwilę wręcz idealnie czuły :). Aleksander dosłownie zaczyna wyciągać rybę za rybą. Za chwilę proponuje nam byśmy też spróbowali. Faktycznie metoda jest skuteczna, w kilka chwil łowię 2 lipienie i przekazuję wędkę Pawłowi, który równie szybko robi z niej użytek. W międzyczasie ma miejsce zdarzenie, które na długo chyba zmieni mój pogląd o ponoć spokojnej rybie zwanej lipieniem. W trakcie uprawiania przepływanki jeden z lipieni ATAKUJE ten wielki biały spławik. Istny obłęd!!!

Taką techniką jak opisałem łowił zarówno Aleksander jak i Sasza. Sasza, jak się okazało w trakcie wyprawy, był wędkarskim majstrem nad majstry. Łowił wręcz nieprawdopodobne ilości ryb. Chylę czoła przed nim, łowił je nawet tam gdzie my mieliśmy spore trudności. O nim to Aleksander mówił tak:
Sasza – o, to jest sztukmistrz – on rybę to chyba złowi nawet w muszli klozetowej.

Nieco inna technikę łowienia prezentował Fiedia. Miał krótkie, twarde, spinningowe wędzisko. Uzbrojone kołowrotkiem o ruchomej szpuli, grubą żyłką, podobnym spławikiem i błystką obrotową własnej roboty. Bardzo sprawnie nim się posługiwał. Spinningował. Bombka - spławik zapewniał mu to, że przynęta poruszała się na odpowiedniej wysokości ponad dnem. Dodatkowym wyposażeniem wędkarza był "koszyczek" na ryby. Ten na zdjęciu jest akurat metalowy, jednak dominowały w użyciu głównie wersje plastikowe o pojemności jakichś 20 litrów.

W końcu zjawiają się obie zguby, Karol i Fiedia. Przyczyna opóźnienia jak się okazuje prozaiczna. W ferworze walki i przepakowywania się z pontonu do pontonu, zostawiliśmy cały mozolnie zebrany „złoty korzeń”. Uświadomił to sobie Fiedia i postanowił po niego wrócić. Karol zaś czekał na niego pilnując pontonu. Oczywiście także łowiąc ryby.

Ponieważ zrobiło się już bardzo późno, a do przepłynięcia pozostawał nam jeszcze kawał drogi, decydujemy się już płynąć dalej w cztery osoby. Ach, co to był za spływ :))). Tych emocji długo jeszcze nie zapomnę. Tych scen, kiedy leżący na dnie pontonu Paweł „pływa” pośród złapanych w miedzy czasie lipieni, wybierając wodę kubeczkiem. Równie szybko walczący, większym wiaderkiem, z wodą Karol. Te szalone bystrza i ta odrobinka strachu w każdej parze oczu.

Koniec końców, godzinę przed zmrokiem, jakoś dopływamy do miejsca gdzie, mniej więcej, zaplanowano obozowisko. Remanent wykazuje spore straty. Wszyscy mają coś mokre. Karol aparaty, które będzie suszył już do samego końca imprezy i za pomocą, których nie zrobi już żadnego zdjęcia. Chłopaki mają mokre, co poniektóre rzeczy. Ja mam niestety mokre w zasadzie prawie wszystko. Dwa duże worki foliowe, w które wsadziłem rzeczy niestety niezbyt dokładnie zawiązałem. Na szczęście ocalał trzeci, ten najważniejszy, ze śpiworem.

Rozpoznanie strat jest na tyle dotkliwe, że dla poprawienia sobie humoru zostawiam wszystko, biorę wędkę w garść i idę sobie coś złowić. Ale o tym, może już w kolejnym odcinku...


cdn.



Uzbrojeni jesteśmy "po zęby"


Charakteystyczne warunki do wędkowania


Hol hariusa, czyli lipienia


niestety nieostre :(((


Niby, tym mamy płynąć po górskiej rzece


Troszkę obładowani


Udane żniwa "złotego korzenia"


Karol zdecydował się iść piechotą


Wędzisko Saszy


Przerwa w podróży


W oczekiwaniu na zgubę


Paweł ćwiczy Uralską przepływankę


Kardynały w innym ujęciu


Dopiero na powiększeniu widać biały spławik spinningowy


Metody spinningowe Rosjanie mieli dość specyficzne....


Bardzo sprytny spławik - kula wodna - spinningowy!!! - stosowany na Uralu. Ten spławik znalazlem podczas spływu. To nieco inny model niż ten, który opisany został w artykule


Rosyjski koszyczek na ryby


Trochę słabo widać ten kołowrotek spinningowy o stałej szpuli


Tu nieźle widać drobną część śladów łatania




Szkoda, że słoneczko niezbyt dopisywało


Tu jeszcze odważyłem się wyjąć aparat


Nasz przewodnik Aleksander i... jedna z baniek na ryby


A podobno burłaków już nie ma




Obozowisko na skraju Tajgi





Skorzystaj z przyznanego Ci prawa i oceń ten artykuł
« « « « || » » » »  
5  10 

drukuj drukuj wyślij wyślij

Lista komentarzy


Temat: Autor:
Czas:
Tajga
Arkadiusz Chałupczak 15.1.04 15:00
I co było dalej?..............
     Odp: Tajga
Dariusz Żbikowski 15.1.04 20:41
    
....ciąg dalszy jeszcze nastąpi.

Sorki, ale mam ciągle ostatnio zbyt mało czasu by się zabrać za publikacje kolejnej częsci.

Darek

Linia Krokusa
Valid XHTML 1.0!
Wszelkie prawa zastrzeżone - All Rights Reserved - ©1999-2004 Krokus Sp. z o.o.
90-223 Łódź, ul. Rewolucji 1905r 82 , tel. +48 42 678 77 03 fax +48 42 678 77 09
Reklamy Krokus: Wędkarstwo